Playlista
zapętliła się na dobrze już znanych kilku kawałkach, którymi w domowych
warunkach leczę przysłowiowego doła. Lekko znudzona wklepałam w wyszukiwarkę „muzyka choroba afektywna dwubiegunowa”. Znalazłam liczne składanki, te w klimacie
melancholijnym, ale i takie psychodeliczne, rozrywające wątłe głośniki mojego
laptopa. Niektóre utwory skłaniały mnie do niekontrolowanego płaczu, inne do niespokojnego
wiercenia się na kanapie i zastanawiania się, czy mam może pod ręką jakieś
ostre narzędzie. Przestraszyły i nie przekonały mnie tworzone na haju dzieła takich jak Cobain czy Hendrix. Zaczęłam się więc zastanawiać, co
właściwie muzyka ma dla mnie robić. Łatwo jest „puścić smuta” i poryczeć do
poduszki. Nie chcę taplać się głębiej w bagnie swojej depresyjności, nie chcę
czuć się, jakby jedynie mocniejszy podmuch wiatru dzielił mnie od upadku w
przepaść. Chcę by nuty otulały mnie i dawały komfort jak ciepły, miękki koc. Chcę,
żeby „moja” muzyka była o tej części mnie, która wierzy, że może być dobrze.
Dlatego
pozostaje wierna moim, może nudnawym, ale niezawodnym muzycznym pocieszaczom.
Może też odnajdziecie w nich kawałek siebie.
Koniecznie podzielcie
się swoimi magicznymi nutami, chętnie w nie odpłynę i poszerzę
horyzonty... Co Was koi, daje nadzieję, co pomaga
zrozumieć, co daje poczucie, że nie jesteście sami?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz