Powód, dla którego nie było mnie tak
długo jest słodko-gorzki. Najzwyczajniej w świecie poczułam się dobrze,
normalnie, optymalnie, lepiej niż kiedykolwiek w historii mojej choroby. Ale
najwyraźniej straciłam swoją wenę. Kiedy byłam w lekkiej depresji słowa
wylewały się ze mnie całymi strumieniami, a manii, w której też zwykle jestem
twórcza, dawno nie miałam. Okazuje się, że w tym stanie pomiędzy nie jestem już
tak płodna pisarsko. Bo o czym tu pisać? Że kładę się spać spokojna i budzę się
bez lęku? Że jestem w stanie normalnie funkcjonować, pracować, spotykać się z
przyjaciółmi. Że doceniam każdy dzień bez stanu chorobowego i cieszę się małymi
rzeczami. Nudy…
Tęsknię za manią. Za tym, że
kolory, dźwięki, bodźce nigdy wcześniej nie były tak intensywne, percepcja tak
wyostrzona, seks tak niesamowity. Brakuje mi skrzydeł, które dawały mi wolność i
niosły gdziekolwiek tylko sobie wymarzyłam i robiłam co tylko chciałam.
Potykam się jeszcze w tych
rzadkich przypadkach i wpadam w niewielkie dołki. Na szczęście są krótsze i
mijają szybciej. Wyczekuję jednak momentów, kiedy dla odmiany pojawią się
górki. Ale nie nadchodzą, leki trzymają mnie w ryzach. Tyle razy korci mnie,
żeby je odstawić, chociaż na krótko, żeby chociaż na moment poczuć znów ten haj.
Ale mój uparcie rozsądny umysł odrzuca ten pomysł. Boję się konsekwencji, boję
się, że koszt będzie zbyt wysoki.
Wypośrodkowane życie zdaje się
nie przynosić żadnych przygód i niespodzianek, kiedy porównać je do życia w
manii. Jest tak zwyczajnie i wiem, że właśnie z tego powinnam się cieszyć. Ale
wspomnienia maniakalnych uniesień nie dają mi spokoju.
Żebym tylko nie wywołała wilka z
lasu…