piątek, 12 maja 2017

Nadzieja umiera ostatnia...

    Kilka lat temu o tej porze byłam w stanie ciężkiej depresji. Patrząc wstecz trudno mi uwierzyć, że trawiła mnie najgorsza z możliwych melancholia. Ciężko było mi wtedy zwerbalizować jak się czuję.
     Teraz potrafię ubrać to w słowa. Widzę depresję jako uczucie zepsucia i gnicia od środka. Jako samo nakręcającą się spiralę i błędne koło irracjonalnego, neurotycznego lęku. To nieuzasadnione poczucie winy, uparte przekonanie, że jest się kompletnie samym, niczego nie wartym, tylko ciężarem dla innych. Depresja pozbawia radości i humoru, przynosi poczucie braku sensu i celowości wykonywania jakichkolwiek czynności, nawet tych, które normalnie sprawiają przyjemność. Jest jak rak dla duszy. To myśl o odebraniu sobie życia, żeby zwolnić świat z odpowiedzialności za naszą żałosną osobę. To chęć okaleczania ciała, by dla odmiany poczuć ból inny, niż ten w głowie, zanim rozsadzi nas od środka. Choroba powoduje poczucie nieadekwatności i piekielnej rozpaczy. Popycha w najczarniejsze zakamarki umysłu, o których istnieniu nawet nie wiedzieliśmy. Depresja tworzy nową rzeczywistość, wypełnioną bólem i zwątpieniem. Ciągnąca się bez końca melancholia zamienia się w kompletną agonię. To najbardziej wyszukana z tortur. Spłaszcza odczuwanie, jest pusta i wyczerpująca. To uczucie spadania w bezdenną otchłań, na dnie której jest tylko jeszcze więcej cierpienia. Depresja nie pyta, czy może zaatakować, nie daje wyboru, pozbawia kontroli. To kompletny brak nadziei, że kiedykolwiek będzie lepiej.
     Jednak okazało się, że może być lepiej, że może być normalnie. Trafiłam w dobre ręce, czego i Wam życzę, ponieważ jest po co żyć i życie może jeszcze znów nabrać koloru i smaku. Tymczasem Wy, którzy cierpicie trzymajcie się i nie traćcie wiary, bo nadzieja zawsze umiera ostatnia...