czwartek, 17 września 2015

Życie zaczyna się po trzydziestce?

Kobieta po trzydziestce wypatruje pierwszych zmarszczek i siwych włosów. Kobieta po trzydziestce pokornie wklepuje krem pod zapuchnięte oczy. Kobieta po trzydziestce nie tańczy do białego rana i odmawia sobie trzeciego kieliszka wina, bo nie ma już kondycji dwudziestolatki. Kobieta po trzydziestce musi włożyć mnóstwo wysiłku w aktywność fizyczną, bo tylko wtedy jest szansa, że jej ciało będzie przypominało to sprzed 10 lat, kiedy nie musiała się marwić o zbędne kilogramy. Kobieta po trzydziestce dba o wystarczającą ilość snu, zdrowe odżywianie, inwstuje w zabiegi medycyny estetycznej, wszystko po to, by zachować młodość, by oszukać czas. Kobieta po trzydziestce odlicza ile czasu oddala ją już od dwudziestu lat i drży na myśl, ile zbliża ją do czterdziestki.
Są takie dni, kiedy nie przekonuje mnie stwierdzenie, że to najlepszy wiek, bo mamy jeszcze witalność młodego człowieka, ale doświadczenie kogoś dojrzalszego. Czasem chciałabym po prostu cofnąć czas nawet, jeśli miałabym popełniać kolejne błędy i uczyć się życia od nowa.


Choroba jest złodziejem czasu, dlatego nauczyłam się cieszyć każdą chwilą, docenić czułą pieszczotę promieni słońca, zapach leśnego runa i skoszonej trawy, wibrujące światła miasta, zachód słońca, wiadomość od przyjaciela, uśmiech nieznajomego. Dlaczego więc mam poczucie, że te chwile mijają tak szybko, że czas przemyka mi przez palce jak piasek w klepsydrze. Próbuję nachapać się życia, nadrobić stracone chwile, szkoda mi czasu na sen, zapełniam swój grafik po brzegi. Ale prawda jest taka, że nie mogę odzyskać straconego czasu. Napawa mnie to pewnym buntem, frustracją i złością na chorobę, ale i smutkiem. Nie ma we mnie zgody na to, że czas upływa, a każdy dzień przybliża mnie do starości. Jedyne, co mogę zrobić, to schować tę myśl głęboko w sobie i próbować dalej czerpać satysfakcję z tego, co proponuje mi życie.

niedziela, 13 września 2015

Upadłam...potknęłam się o własne nogi na prostej drodze, kiedy dziarsko maszerowałam z podniesioną głową. Klęcząc otrząsam się zdziwiona. Ciężko jest się podnieść, kiedy czarne szpony lęku znów chwytają za gardło. Trudno jest pamiętać świat widziany niedawno optymistycznie przez różowy, słoneczny filtr. Z niedowierzaniem przyjmuję do wiadomości, że wystarczyło kilka dni bez tych cholernych pastylek, żeby wpędzić się znowu w czarną rozpacz. Jestem tak żałośnie zdana na łaskę kilku okrągłych pigułek, że z rozgoryczenia chce mi się płakać. Notatka do samej siebie: nie zgrywaj kozaka. ;)

Powietrze pachnie już schyłkiem lata, wilgoć przenika chłodem i jakby automatycznie zamykają się w moim sercu jakieś drzwi. Drżę o to, że więcej teraz będzie takich dni, w które będę rozgrzewać dłonie kubkiem herbaty i zastanawiać się, czy ciężkie zimowe chmury nie zasnują też mojego horyzontu.
Zmroziło mnie ostatnio wspomnienie szpitalnej "przygody" i natychmiast natchnęło postanowieniem, że w tym roku nie będzie zimnych nocy w towarzystwie normalnych inaczej, kiepskiej kuchni i siwego, duszącego dymu unoszącego się w powietrzu. W tym roku postanawiam walczyć do upadłego, brać się za bary sama ze sobą i nie bać się prosić o pomoc.


A to nawet jeszcze nie Nowy Rok... :)