niedziela, 2 listopada 2014

Dom wariatów

To się musiało wreszcie stać... Po wielu niekończących się dniach trwania w niemożliwym do wytrzymania uścisku lęku i taplania się w poczuciu kompletnej beznadziei, zupełnie skołowana trafiłam za drzwi psychiatryka. 
Tak, faktycznie jest trochę jak w filmie, kiedy trzy razy dziennie przed gabinetem zabiegowym ustawia się kolejka po leki schowane w plastikowych pojemniczkach i kiedy po korytarzu wędrują chorzy, kierujący głośno w bliżej nieokreślonym kierunku nieskładne zdania. Reszta wygląda całkiem zwyczajnie, głównie przytłacza i zasmuca.

K. ciepłym, łagodnym głosem zapytała, jak mam na imię i zdradziła mi swoje. Powiedziała która "piguła" jest niemiła, że pani pod oknem chrapie, a ta druga jest wścibska i żebym się nie martwiła, bo początki są trudne, ale prędzej czy później wszystko jakoś się ułoży.

Chciałam uciekać, szybko i natychmiast. Nie było we mnie zgody na przebywanie w tym miejscu. Nie chciałam sama przed sobą przyznać się, że jest AŻ TAK źle, że potrzebuję pomocy. Nie chciałam być jedną z nich, wariatów. Chciałam tylko połknąć moje tabletki i zniknąć, nie czuć tego horroru.

Rytm dnia podporządkowany jest badaniom, ważeniom, pobraniom, obchodom, posiłkom i lekom podawanym zawsze o tej samej porze. Pozostały czas przepływa gdzieś przez palce w półśnie lub bolesnym czuwaniu. Zaczynasz wsiąkać w szpitalną rzeczywistość, czuć się jej częścią mimo, że masz ochotę wybiec przez drzwi otwierane tylko przez personel. Pojawia się pewne poczucie komfortu, bycia chronionym przed światem z jego problemami. Poczucie złudne, bo przecież w końcu trzeba będzie opuścić bezpieczny kokon szpitalnej opieki. 

Tylko czy rzeczywistość na zewnątrz wciąż będzie wyglądać tak samo? Czy my będziemy tacy sami? Czy zreformowani my wpasujemy się spowrotem jak brakujący puzzel w swoje życie?