Jeszcze tak niedawno z utęsknieniem
wyczekiwałam nadejścia wiosennych dni, kiedy słońce coraz później, jakby niechętnie opuszczało
nieboskłon. Gasnąca leniwie jasność dnia pozwalała mi na dłużej pozostać w
świecie względnego, kruchego spokoju. Czasem nawet czerpać radość z małych
rzeczy i pozbyć się niepokoju.
Wraz z nadejściem zmierzchu
przekraczałam granicę świata niepewności, nerwowej czujności. Uważna i
nieprzyjemnie spięta obawiałam się nadejścia wkrótce mrocznych rozważań i
refleksji, bolesnych odczuć, niepomyślnych scenariuszy. W każdej chwili mogły obezwładnić i zniewolić
mój umysł. Gdy czułam się wyjątkowo słaba jak dziś, potrafiłam tylko przeczekać
na wybawienie, ukojenie niesione przez senną nieświadomość.
Tymczasem jednak dziś beztroska jasność
zdawała się bezczelnie ze mną droczyć. Uparcie i bezceremonialnie wdzierała się
w moją przestrzeń, flirtując kolorowo i uroczo z każdą napotkaną powierzchnią i
przedmiotem. Poruszając się ospale w gęstym jak smoła powietrzu, z rozdrażnieniem
próbowałam zamknąć promykom najmniejszy dostęp do świata wokół mnie. Zbyt
beztroska i niefrasobliwa światłość, próbowała wykrzesać ze mnie chęć
istnienia, oferując to, co ma najlepsze. Dziś jej nie potrzebowałam. Chciałam
jedynie zapaść się powoli w przytulną ciszę ciemności. Pozwolić jej otoczyć
mnie wątłymi ramionami, jak zasłoną dymną.
Dzień to aktywność, dynamika,
działanie, podążanie wyznaczonym torem, konieczność konfrontacji. To optymizm i
nadzieja, motywacja. Odrzucam je. Czekam cierpliwie na mrok, kuszę go
przedwcześnie okrywając okna nieprześwitującą tkaniną, rozbudzam płomieniem
światła świec. Oczyszczam swoje myśli i przestrzeń by mógł mi w pełni
towarzyszyć, bym nie była już sama.
Mrok jest kojącą, niebywałą wręcz
ciszą, zwolnieniem tempa, niezawodnym kokonem, chroniącym przed zbędnymi
emocjami, wymuszoną, niekonieczną aktywnością. Mój dzisiejszy towarzysz idealny
- zero oczekiwań, zero żądań, pełna symbioza… Wystarczy, że po prostu jesteś, zostań
na dłuższą chwilę, abym nie musiała czuć…